Przeżylismy kolejna koszmarna podróz.Jechalismy 10h na twardych dechach bowiem tak wygladała najgorsza klasa w pociągach.Ławeczki jak z parku i w dodatku malutkie na wietnamskie chudziutkie dupeczki.Byliśmy skazani jechać tą klasą bo miejsca sypialniane i w lepszych warunkach były wykupione.A że nie chcieliśmy dluzej siedziec w Hanoi,nic ninnego nam nie pozostalo jak przemeczyc sie kilka godzin.
Sapa jest mlutkim miasteczkiem wiec bez problemu udalo nam sie znalezc hotel,który wczesniej wyszukalismy w przewodniku.
Jeszcze podczas szukania hotelu wiele razy zostalismy zaczepieni przez babeczki o czarnych dloniach(dlonie robia im sie czarne od recznego
farbowania tkanin) które zapraszaly nas do swoich wiosek,żebysmy wpadli one cos tam upichca a my zostawimy im troche kaski.
Bardzo mile z nich kobity i nie byly az tak interesowne jak chinskie długowłose.
Trafił się nam super pokój z tarasem skąd mielismy widok na najwyzszy szczyt Indochin oraz poletka ryzowe.
Odpoczywalismy na łonie natury,prawie jak na wsi bo nasz hotel byl ostatnim budynjkiem w Sapa i już dalej rozciągały się tylko pola.
Wokól Sapy jest niezliczona liczba poletek ryżowych o róznych ksztaltach i wielkosciach.
Okolice Sapy zjechalismy motorkiem.Jest to tani(5$ za caly dzien) szybki i wygodny środek transportu chociaż czasami tez zawodzi.
Nie dojechalismy w ustalone miejsce,gdyż droga nam się urwała.Jechaliśmy górzystymi wąskimi dróżkami,które mialy tendencje do
obsuwania sie.Wlaśnie taki kawałek drogi osunął się chwile przed naszym przybyciem i nie było przejazdu.
Musieliśmy zawracać a tego robić nie lubimy.
Kolejnego dnia chcieliśmy udać się na treking ale zdrowie nam nie pozwoliło.Dopadł nas ostry katar i kaszel.Cały dzień
kurowaliśmy się w wyrze.
Z Sapy udaliśmy się do granicy z Laosem...