Busik z Sapy do granicy z Laosem odjeżdża tylko raz dziennie.Jest drogi,niewygodny i wyjeżdża o 7:00 rano.
Trafił nam się klawy kierowca,który co 15 min.jarał coś z lufy wodnej.To była bardzo urozmaicona podróż,były przeszkody na drodze w postaci spadających głazów z wysokości,powalone drzewo na jezdni,a nawet doszło do momentu,że w ogóle droga się skończyła.Kopara równała drogę przed nami,po czym zjeżdżaliśmy jak z wyskoczni.
Wyjeżdżając z Sapy zakładaliśmy,ze będziemy wieczorem w Laosie.W praniu wyszło inaczej.
Do miasta granicznego Diem Bien(31km od granicy)wylądowaliśmy wieczorem.Aby dojechać do samej granicy było już za późno,gdyż jeździ tam tylko jeden autobus z samego rańca.Zmuszeni byliśmy zostać na noc.Następnego dnia mieliśmy wczesne budzenie jeszcze przed pianiem koguta o 4. (Łukasz-znowu nie obejrzałem już drugiego pól-finału MS)
Autobus jedzie do najbliższej większej wioski laotańskiej oddalonej o 60km od granicy,z której można się udać dalej w głąb kraju.
Muang Khoua wioseczka gdzie dojechaliśmy leży pomiędzy dwiema rzekami.Jedna ulica i kilkanaście domostw to było miejsce,gdzie zatrzymaliśmy się na noc.
Totalny spokój - Rewelacja!
Wieczorek spędziliśmy w restauracji delektując się Lao Beer z zapoznanym w autobusie francuzem,który także postanowił zostać tutaj na noc.
Rano ruszyliśmy w jedynym możliwym kierunku do Oudomxai.Po spacerku po mieścinie stwierdzamy - nic tu po nas. W oczekiwaniu na autobus do Louang Phabang w poczekalni,mogliśmy raczyć się puszczanymi akurat w TV walkami UFC.