Wypoczęci i zrelaksowani po aktywnym wypoczynku ruszamy dalej.Po 2h autobusem jesteśmy w Latacunga.Znacznie większym mieście niż Baños ale zdecydowanie brzydszym.Lokujemy się w pierwszym napotkanym hostelu (8$ za noc na os.)Dostajemy pokój w stylu retro,gdzie poczuć się można jak u babci.Rzucamy graty i robimy przemierzkę po mieście.
Następnego dnia z terminala łapiemy autobana do Quilotoa 3h jazdy.Podjerzdżamy prawie pod samą lagunę,podchodzimy jeszcze z km i jesteśmy na miejscu.
Laguna prezentuje się lepiej z góry stwierdziliśmy tak gdy piaskową dość stromą drogą zeszliśmy na dół do laguny.Schodzi się gładko,gorzej z wchodzeniem.Piaskowe nie ugniecione podłoże,kurz unoszący się w powietrze,nakręca biznes transportowy.Całe rodziny wędrują w dół do laguny,trza podreślić,że często są to osoby otyłe raczej nie mające nic wspólnego ze sportem.No więc schodzą a później są zdziwieni że nogi odmawiają im posłuszeństwa,gdy chcą wejść pod górę.W takim momencie nie ma kwoty,której by nie zapłacili i biorą takiego konika ciągnącego ich pod górę(8$).Wchodziliśmy 20minut.
Przy samej lagunie kręci się jeszcze lepszy biznes.Wypożyczalnia kajaków.Będąc jeszcze na górze podjaraliśmy się kajaczkami pływającymi po wodzie laguny i też chcieliśmy spróbować,ale jak zeszliśmy na dół i ujrzeliśmy kolejkę oraz cennik odechciało nam się pływania 4$ za 0.5h Miodzio.
Od laguny po dojściu do głównej drogi złapaliśmy jeepka,który podrzucił nas do najbliższej mieścinki w której wskoczyliśmy w autobus do Latacungi.
Z racji że niedaleko Latacungi wznosi się najwyższy aktywny wulkan Cotopaxi 5800m nie mogliśmy odmówić sobie takiej atrakcji i postanowiliśmy podjechać pod wulkan.Nie była to taka łatwa sprawa.Lokalne autobusy nie jeżdżą tam bezpośrednio no chyba że weźmie się tour`a i pojedzie z innymi turystami ale my tak nie robimy.Lubimy komplikować sobie życie he he he.
Na terminalu wsiadamy do autobusu jadącego do Quito,bo to ten sam kierunek,zaznaczając że chcemy wysiąść przy zjeżdzie na wulkan.Bileter potwierdził że zrozumiał.Lecz po drodze gdy mineliśmy właśnie ten zjazd zrozumieliśmy że chyba walił ściemę.Po 5km tłumaczył że zapomniał i wysadził nas na głównej drodze,trzy pasmowej panamerykance.Zrobiliśmy szybki tył zwrot i po chwili złapaliśmy stopa do miejsca które chcieliśmy.
Dalej szybka podwózka taxą (1$)pod bramę wejściową.Po drodze kilka razy trafiamy na tzw.bramę robioną przez poprzebierane dzieci.Taki zwyczaj przed sylwestrowy.
W bramie musieliśmy swoje odczekać żeby się zarejestrować do wejścia.Zdziwko brak opłat za wstęp na lagune Quilotoa również.
Ruszyliśmy piechotką elegandzkim asfalcikiem (jak wszędzie w Ekwadorze) w stronę wulkanu.Po kilku minutach zatrzymuje się pickup i pokazuje żeby wskakiwać na pake.Takim sposobem dojeżdżamy (15km)pod sam wulkan.Podchodzimy z 40 minut do schroniska.Tam pijemy gorącą czekolade i jeszcze 20 minut pod góre zobaczyć lodowiec.Mocno dmucha,ale widoki super.